Rewolucja w świecie gier planszowych

Będzie tego wszystkiego już jakieś 10 lat. Dokładnie nie jestem w stanie tego obliczyć. Wiem jedno na pewno – w czerwcu roku 2004 wystartowało forum, które dziś podpięte jest pod stronę gamesfanatic.pl. Przez te 10 lat zmieniło się wszystko: popularność gier planszowych, ceny, dostepność, czas między oryginalną a polską premierą, jakość wydań. Dosłownie wszystko. Nawet gracze.W tamtych pionierskich czasach nikt specjalnie nie wybrzydzał. Grało się we wszystkie zachodnie gry, które otwarcie stawały okoniem wobec dotychczas znanych i popularnych gier spod znaku „Chińczyka w Monopolowym„. To co mnie wszczególności ujmowało to zalew doskonałych tytułów. Niemal w jednym momencie, na przestrzeni kilku krótkich lat, ukazały się w kraju najważniejsze gry planszowe. Prawdziwe perły, które do dziś znajdują się nie jednej pierwszej setce gier wszechczasów. To co na zachodzie rodziło się przez półtorej dekady, na nas spadło niczym manna z nieba. Hit za hitem, jeden po drugim. Łatwo było ulec złudzeniu, że każda planszówka jest majstersztykiem. To był niesamowicie dynamiczny okres dla każdego gracza, która w tamtym czasie łapał bakcyla. Aż w końcu z grubsza dogoniliśmy zachód i czar jakby trochę prysł. I o ile wówczas na każde 10 tytułów z 8 można było brać w ciemno, o tyle później okazało się, że na hiciory trzeba niestety czekać do najbliższego Essen.

Chińczyk w Monopolowym był wówczas wrogiem numer 1. To co dziś pogardliwie określa się mianem eurosucharów było zaś tym czego pragnąl prawie każdy gracz. Losowość była śmiertelnym grzechem, który mógł zrzucić planszówkę w czeluść zapomnienia lub w najlepszym razie pogardy. Oczekiwało się świeżości, pełnej decyzyjności, a kości były tego zaprzeczeniem. Na to się złapałem, kiedy Gra o Tron okazała się strategią, nad którą miałem prawie pełną kontrolę – gra strategiczna, w której decyduję ja, a nie sześcian z kropkami na ściankach. Puerto Rico – ekonomia bez ślepego losu. Losowość jeśli już, to tylko z powodu kart.

Kiedy pojawił się Dominion nawet niechętni karciankom musieli przyznać, że jest to pewnego rodzaju rewolucja – na naszych oczach narodził się zupełnie nowy gatunek gier karcianych. A kto był świadkiem tego wielkiego jak się wówczas wydawało kroku naprzód, z pewnością zastanawiał się nad tym, co przyniesie przyszłość – oprócz nieuchronnego wysypu gier opartych o deck-building. I o ile już wówczas, mnie i innym kolegom i koleżankom na myśl przychodziły gry planszowe, które do pracy zaprzęgną sprzęt elektroniczny (smartfony zaczęły już marsz ku zwucięstwu, choć Nokia zdawała się ciągle być hegemonem), to stawiam dolary przeciw orzechom, że nikomu z nas przez myśl nie przeszeło, że kości zostaną zrehabilitowane i na powrót staną się ważnym składnikiem gier. Co więcej, że gry, w których odgrywają one zasadniczą rolę – takie jak choćby Robinson Crusoe będą potrafiły wspiąć się na szczyty popularności. A gdzieżby. Czy ktoś nie parsknąłby śmiechem na wieść o tym, że kiedykolwiek, ktokowliek wpadnie na pomysł, aby reanimować martwą gałąź (ewolucyjną ślepą uliczkę) kolekcjonerskich gier kościanych – które pojawiły się na krótko i wraz z Chaos Progenitus wyginęły jeszcze w latach 90 ubiegłego wieku? Pomyślaby kto, że to to będzie tak popularne, że wtryskiwarki nie będę wyrabiały z produkcją platikowych kosteczek?

I choć wiem dobrze, że to żadna rewolucja, żaden renesans, lecz chwilowa moda, to fantastyczne jest to, że te cholerne kości uświadamaiją mi, że nie sposób przewidzieć, co przyniosą najbliższe lata, co stanie się nową wyraźną tendencją, która pozwoli znów ulec złudznie, że obcuje się z kolejną rewolucją w świecie gier planszowych (niech ci ziemia lekką bedzie – jeśli już o kościach mowa).