Czego nauczył mnie Marek Mydel?
Marek Mydel sprzedał mi kiedyś niechcący jeden mały trik. Mały ale cholernie ważny trik. Trik, które zmienił całkowicie mój styl gry, trik który wywalił mi granie do góry nogami. Posłuchajcie.
To był piękny wrześniowy wieczór. Słońce rozlewało się po Krakowie zmieniając miasto w bajeczne miejsce. Marek organizował spotaknia planszówkowe. Pracowałem wówczas w Portalu, a Marek zaproponował abyśmy na jednym znich zaprezentowali Neuroshimę Tactics. Od pierwszej chwili wiedziałem, że Marek jest typem entuzjasty. Rozstawiłem makiety i figurki do gry. Atmosfera była bardzo przyjazna choć nic nie wskazywało na to co za chwilę się wydarzy.
Musicie też wiedzieć to czego ja wówczas nie wiedziałem. Marek miał na swoim koncie już kilka wydanaych gier planszowych spod szyldu Kużni Gier. Być może dziś wam te pionierskie tytuły nic nie powiedzą, bo część z nich przepadła w mrokach dziejów – jak choćby poliszstajowy Wiochmen Rejzer czy jedna z pierwszych polskich karcianek Troja (swoją drogą, do dziś pozostaje jedną z naładniej zilustrowanych polskich gier karcianych). Nie wiedziałem tego, więc specjalnie mnie jego obecność nieonieśmielała. Niniejszy akapit traktujcie niczym porównanie Homeryckie (nawiązujące do tematu Troi), mające tylko i wyłącznie podbić napięcie.
I wydarzyło się. Neuroshima Tactics to był przyjemny taktyczny bitewniak na na kilka figurek. I w zasadzie chodziło w nim o to, o co chodzi we wszystkich bitewnikach – aby ustawić sobie sytuację na stole tak, aby w najlpeszym dla siebie momencie, uzyskać najwyższe bonusy do rzutu kością, a potem tę przewagę skwapliwie wykorzystać. A musicie wiedzieć, że rozegrałem już wówczas trochę bitew, już narzucałem się kośćmi, widziałem drugie tyle potyczek bez mojego udziału. Więc przygotowałem sobie atak, ustawiłem sytuację pod siebie i czekałem co zrobi Marek. A Marek poszedł na pałę. Wyskoczył zza winkla swoją ekipą i przystąpił do ataku z niezbyt optymalnych pozycji. I rzucił. I trafił. Niby nic. Widziałem to już dziesiątki razy wcześniej. No się rzuca, to się czasem trafia. Lecz Marek… no włąsnie.
Marek – wiecie facet wówczas trzydziestodwu letni – spiął wszystkie mięśnie i całym swoim ciałem pokazał jak bardzo się cieszy. Zrobił serię gestów marcinkiewicza, podksoczył, zatałczył i coś tam jeszcze. Znów rzucił, znów trafił – i to samo. Znów rzucił – nie trafił, więc złapał się za głowę udając rozpacz.
Byłem w szoku – ale olśniony. I od tego czasu, za każdym razem, kiedy gram w gry, gdzie kości są ważne, za każdym jednym razem przypominam sobie Marka. I z kazdego udanego rzutu cieszę się jak on.
Potem – po preznetacjach, kiedy zbierałem się do domu zapytałem Marka skąd mu się to wzięło. Powiedział mi, że taki znalazł sobie sposób aby czerpać radochę z „turlanek”. Powiedział, że kiedyś grał na chłodno i nie miał z tego tyle frajdy. Pomyślał i postanowił zmienić podejście. Przeprogramował się. Też się przeprogramowałem.
Kiedy więc wasza ulubiona gra zdaje się nudzić. Kiedy już beznamiętnie rzucasz kośćmi – nie ważne czy na Catanie, czy prowadząc zastępy Goblinów przeciw Imperium, czy klepiąc po twarzy Wolverinem jakiegoś Dr. Zło. Nawet jeśli ci niezbyt wesoło, zagraj tę radość. Reszta zrobi się sama.